La casa de pepel
Chciałabym przybliżyć dziś serial - przyjemną formę nauki języka hiszpańskiego.
Serial, który wielu pewnie już obejrzało, bo było o nim głośno i budził wiele emocji. Może jednak nie wszyscy mają Netflixa i nie wiedzą, że nawet wówczas serial można obejrzeć. Można i warto.
Pamiętam jak parę osób opowiadało mi o La casa de papel, o tym, że przestępcy napadli na mennicę narodową i wzięli zakładników, że zakładnicy przeszli na stronę przestępców, że mózg całej operacji dowodzi nią z zewnątrz, a do tego ma romans z dowodzącą akcją policyjną panią inspektor. Średnio potrafiłam to sobie wyobrazić. Myślałam, że będzie to albo jakaś bardzo naciągana historia, albo pełna cynicznych gierek, zastraszania i manipulacji. Na szczęście nie miałam racji.
La casa de papel czyli dosłownie Dom z papieru – coś nierzeczywistego, a jednak możliwego. I taki właśnie jest ten serial. Historia zupełnie oderwana od rzeczywistości, a jednak logiczne i w zasadzie mogłoby się wydarzyć.
Największym atutem tego filmu jest scenariusz: przewrotny pomysł, o którym Profesor (bohater filmu) mówi: „Każdy będzie się zastanawiał czemu sam na to nie wpadł”, pomysł na opowieść o przestępcach, którzy kradną ale nikogo nie okradają, którzy chcą się wzbogacić, ale właściwie pieniądze nie mają dla nich wartości, którzy cieszą się sympatią całego narodu śledzącego wydarzenia w mediach. Angielski tytuł serialu to „Money Heist”, czyli napad rabunkowy, ale tak naprawdę to nie napad, to rodzaj gry ze światem, systemem, życiem.
Profesor, niewiarygodnie inteligentny o powierzchowności życiowego safanduły przygotowuje skok, który jak się okazuje jest rodzajem hołdu dla zmarłego ojca. To on był autorem pomysłu. Profesor dopracował szczegóły opierając się na całej swojej życiowej wiedzy. Potrafi przewidzieć różne sytuacje, bo wie jaki jest człowiek, jak czuje i jak reaguje. Dzięki temu dokończy dzieło ojca – złodzieja, stoczy walkę o wolność. Dowiadujemy się o tym we wzruszającej scenie, gdy Profesor wraz z bratem śpiewają „Bella Ciao” – włoską piosenkę o partyzancie poległym za wolność. Po filmie piosenka zyskała nowe, międzynarodowe życie i została przetłumaczona na wiele języków.
Jeszcze ciekawszą postacią jest wspomniany już brat – Berlin. Ciekawszą dzięki absolutnie genialnej kreacji aktorskiej Pedro Alonso, aktora, którego widziałam już w kilku innych filmach hiszpańskich i nigdy mnie nie zachwycił. To co odstawił w La casa de papel przechodzi wszelkie wyobrażenie. To on uosabia zabawę z życiem. Dystansuje się do niego, bada i przekracza granice, kolekcjonuje doświadczenia i… bierze udział w skoku, choć wie, że nie będzie się cieszył ze zdobytego w ten sposób bogactwa.
W La casa de papel oczywiście wszystko jest względne. Dobro i zło również. Bohaterowie ubierają się w czerwone kombinezony i maski Salvadora Dalego – takie zdjęcia pewnie wszyscy widzieli. Co więcej przebierają w nie również swoich zakładników, także granice między dobrymi i złymi zacierają się. Jest to zabieg dla policji, która nie mogąc odróżnić zakładników od porywaczy ma związane ręce. Za chwilę jednak okazuje się, że to nie tylko policja ma problem z odróżnieniem tych dobrych od tych złych. Widz też. Bo niektórzy zakładnicy przechodzą na stronę porywaczy, a najbardziej chciwy w filmie okazuje się Artur (Arturito) – dyrektor mennicy i jeden z zakładników, który chce okraść porywaczy.
La casa de papel to gra, ale gra niebezpieczna. Giną ludzie. Ale kto ginie? To wśród przestępców są ofiary śmiertelne, a zakładnicy którzy chcą wyjść zostają wypuszczeni.
Najlepszym przykładem zatarcia się granic jest miłość między inspektorą (tak, hiszpański ma żeński odpowiednik słowa inspektor J) i Profesorem. Przy czym niewiele ma ona wspólnego z melodramatyczną historią policjantki przeżywającej dylemat moralny i targanej emocjami do wroga.
Serial jest doskonały do nauki hiszpańskiego z jednego bardzo prostego powodu. Wciąga. Wciąga tak bardzo, że regularna nauka jest gwarantowana, bo nie da się nie obejrzeć kolejnego odcinka. Z drugiej strony jeden odcinek obejrzymy raz, góra dwa – w zależności od poziomu języka hiszpańskiego, jakim w danym momencie dysponujemy. Odwrotnie niż np. „Line of Duty” nie mam ochoty oglądać serialu po raz drugi. Był super, ale drugiego, trzeciego i czwartego dna już w nim raczej nie odnajdę.
Akcja serialu rozgrywa się w Madrycie, a wydarzenia w Mennicy relacjonują dla hiszpańskiej telewizji autentyczny prezenterzy z wiadomości RTVE. Poza tym jednak niewiele hiszpańskości tu odnajdziemy poza językiem hiszpańskim oraz… baremJ . Bo w każdym serialu hiszpańskim bar być musi i mimo, że historia w swej nierealistyczności jest umieszczona w zasadzie wszędzie i nigdzie, to jednak bar, chyba jako ukłon w stronę tradycji i widzów hiszpańskich, jest. A policjanci w Madrycie, nawet w ferworze walki o życie muszą wpaść na kawę. To tak samo jak pączki w amerykańskich filmach. (Osobiście przypuszczam, że gdy w Hiszpanii powstaje nowy serial to reżyser jeszcze przed przeczytaniem scenariusza wie, że postacią, która pojawi się na pewno i to niezależnie od gatunku filmu będzie barman lub barmanka). W barze w La casa de papel również dzieją się ważne rzeczy. Bo skok skokiem, ale Profesor na kawę skoczyć musi. I dzięki temu poznaje inspektorę Murillo J. Poza tym jednak film jest nierealistyczną historią z „wszędzie i nigdzie”. Bohaterowie nie mają imion, a jedynie pseudonimy będące nazwami miast, a więc jest wspomniany już Berlin, są Nairobi i Denver – kolejne super role, a także Moskwa, Rio i narratorka serialu Tokio. „Seniorita Tokio” jak słychać czasami w filmie J. Do tego muzyka. Fantastycznie dobrana, nie na zasadzie tła tylko pierwszoplanowego aktora: włoska „Bella Ciao”, greckie syrtaki
Popularność serialu La casa de papel wykorzystano również w humorystyczny sposób: :)